W konkursie rzutu młotem kobiet było wszystko, czego można oczekiwać po konkurencji technicznej rozgrywanej w MŚ. W Moskwie były wielkie emocje, rekordowe wyniki i medal dla Polki. Anita Włodarczyk wywalczyła srebro ze znakomitym wynikiem 78,46 m.
Piątek miał być polskim dniem w XIV MŚ w lekkoatletyce. W finałach startowali, bowiem mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski i wicemistrzyni Anita Włodarczyk. Wiadomo było jednak, że polski kulomiot nie jest w pełni formy. I w jego przypadku wywalczenie medalu ocierało się o cud. Majewski przeszedł po IO w Londynie dwie operacje łokcia, które poważnie zakłóciły proces szkoleniowy. Trener Henryk Olszewski szczerze przyznawał przed wylotem do Moskwy, że jego podopiecznego nie stać na miejsce na podium.
Tomasz Majewski w MŚ zrobił co mógł. Awansował do finału, a w nim uzyskał najlepszy wynik w sezonie – 20,98 m. To wystarczyło jednak tylko na zajęcie 6. miejsca. Wiedział, że nie stać go na tak dalekie pchnięcia, jak podczas igrzysk w Londynie. Mimo to czuł się po konkursie zawiedziony.
– Nie chodzi o odległości, ale wypadało, żebym lepiej to robił – mówił dwukrotny mistrz olimpijski. – To było cienkie pchanie, słabe technicznie. W kole byłym bardzo wolny – omawiał dodając, że zabrakło czasu, aby szczyt formy osiągnąć w Moskwie i spodziewa się, że jeszcze w tym sezonie będzie pchał ponad 21 m.
Także Anita Włodarczyk nie była w tym sezonie w pełni zdrowa. Odnowiła się jej kontuzja pleców, która zmusiła trenera Krzysztofa Kaliszewskiego do radykalnych zmian w planach treningowych. Na szczęście, obyło się bez interwencji chirurga. Polka trenowała z mniejszymi obciążeniami i do końca jej wyniki były pewną niespodzianką.
O tym, że może rzucać daleko Włodarczyk pokazała już w eliminacjach, które wygrała osiągając odległość ponad 76 m. Do konkursu finałowego podchodziła więc z optymizmem zwłaszcza, że odpadła w eliminacjach jedna z jej głównych rywalek – rekordzistka świata, Niemka Betty Heidler.
Pierwsze dwie próby w finale były nieudane, bo wyrzucony młot ocierał się o prawą stronę siatki. Reprezentantka Polski ma tendencję do „przekręcania” czwartego obrotu i często młot ląduje poza promieniem rzutu z lewej strony dozwolonego obszaru – tak było m.in. w eliminacjach. W finale zawodniczka skorygowała ustawienie, ale tym razem sprzęt wyrzucany był zbyt blisko prawej strony.
Emocje były naprawdę wielkie, gdy Polka stawała w kole po raz trzeci. Ale tym razem wszystko było idealnie, a rzutem na odległość 77,79 m Włodarczyk objęła prowadzenie. Można się było spodziewać, że na taki wynik odpowiedzieć może tylko Tatiana Łysenko, mistrzyni olimpijska i świata. Rosjanka, przy ogłuszającym dopingu rodaków zebranych na Łużnikach, wykonała cztery błyskawiczne obroty i wysłała młot 78,80 m od siebie. To od czwartku rekord Rosji i mistrzostw świata.
Polka tego dnia nie była w stanie rzucić tak daleko. Ale wynikiem 78,46 m poprawiła rekord Polski, ten który cztery lata temu był rekordem świata i dał jej tytuł mistrzyni MŚ w Berlinie. W ostatniej próbie, przed którą Anita Włodarczyk długo się koncentrowała, młot znowu ślizgnął się po siatce i w ten sposób zakończyła się niezwykle emocjonująca, stojąca na najwyższym poziomie w historii MŚ, rywalizacja młociarek.
– Gdy dopadła mnie kontuzja, miałam czarne myśli. Ale widać, że wszystko się udało. Pobiłam rekord Polski i to w głównej imprezie sezonu. Jestem bardzo szczęśliwa – powiedziała wicemistrzyni świata, dodając, że zgodnie z tradycją przed zawodami nie odmawiała sobie jedzenia jajek i w dzień finału zjadła pięć gotowanych co, jak widać, pomogło.
Biało-Czerwoni wykorzystali już trzy szanse medalowe. W sobotę tli się iskierka nadziei na jeszcze jedno podium. W konkursie finałowym w skoku wzwyż wystartują – po raz pierwszy w MŚ – dwie Polki. Kamila Stepaniuk pobiła w tym sezonie rekord Polski (1,99 m) i była najlepsza w Drużynowych ME. Z kolei Justyna Kasprzycka (rekord życiowy – 1,95 m) wygrała w mistrzostwach kraju ze Stepaniuk. Aby myśleć o medalu trzeba będzie pokonać dwumetrową barierę.
Niestety, nie zobaczymy w sobotnim finale polskiej sztafety kobiet 4x400 m. Podobnie jak dzień wcześniej panowie, reprezentantki naszego kraju w eliminacjach zajęły 9. miejsce. W obu przypadkach mogło być lepiej.
Panowie padli ofiarą przepisów, które mówią o awansie do finału dwóch najlepszych zespołów w każdym z trzech biegów eliminacyjnych i dwóch z pozostałych z najlepszymi czasami. W przypadku sztafet, a zwłaszcza 4x400 m, którą rzadko biega się na zawodach, rozstawienie ma kluczowe znaczenie w walce o finał. Polacy trafili do najsilniejszej serii, w której zajęli 5. miejsce. W dwóch pozostałych tylko 1 zespół miał lepszy czas od reprezentantów Polski, ale to ekipa trenera Józefa Lisowskiego pożegnała się z imprezą.
Polki uzyskały 9. wynik eliminacji. W ich przypadku można mówić o błędzie taktycznym na ostatniej zmianie. Finał był o jeden mały krok, ale był, bo do ósmych Ukrainek zabrakło 0,12 s.
Na zdjęciu Anita Włodarczyk
Fot. Marek Biczyk
http://pzla.pl/index.php?_a=1&kat_id=23&_id=7346