Na taki dzień czekali kibice w sopockiej hali Ergo Arena. Kamila Lićwinko została halową mistrzynią świata w skoku wzwyż. Pierwsze miejsce podzieliła z Rosjanką Marią Kucziną.
W konkursie wystartowały dwie reprezentantki Polski. Oprócz Lićwinko także Justyna Kasprzycka. Obie od początku skakały znakomicie. Rozstrzygająca była wysokość 1,97 m. Kasprzycka pokonała ją, ustanawiając rekord życiowy, w pierwszej próbie. Podobnie uczyniła Hiszpanka Ruth Beitia. Z wysokością tą uporały się także Kamila Lićwinko i Rosjanka Kuczina, ale dopiero w drugich próbach. Do 2 m podchodziły tylko te cztery skoczkinie, było więc pewne, że Polska będzie miała medal – pierwszy w tych HMŚ.
Dwa metry okazały się już za wysokie dla Kasprzyckiej. Lićwinko i Kuczina uporały się z nimi już w pierwszych próbach i objęły prowadzenie. Hiszpanka zaliczyła 2 m w drugiej serii, co spowodowało, że spadła na trzecią pozycję. Dwa metry i dwa centymetry były nie do pokonania już dla żadnej z zawodniczek. Po ostatniej, nieudanej próbie, Polka zaczęła cieszyć się jak dziecko. I wtedy powstało potężne zamieszanie…
W przepisach widnieje zapis, że w skoku wzwyż powinno się wyłonić zwycięzcę. W związku z tym, że Polka i Rosjanka skakały w konkursie dokładnie tak samo – wszystkie wysokości, oprócz 1,97 m, zaliczyły w pierwszych próbach – powinna się odbyć
dogrywka. Polega ona na tym, że obniża się wysokości i zawodniczki skaczą dopóki pierwsza nie skusi. A jednak, jest w tym przepisie furtka, o której nie wszyscy wiedzą – na szczęście wiedział o niej arbiter główny tej konkurencji. Sędziowie mogą zarządzić dogrywkę, ale zawodniczki mogą odmówić skakania. Lićwinko i Kuczina, które były już całkowicie zdekoncentrowane i zdezorientowane, szybko dogadały się i reprezentantka Polski mogła już swobodnie rozpocząć taniec radości.
– To jeszcze do mnie nie dociera – mówiła Lićwinko po zawodach. – Najtrudniejszym momentem było opanowanie nerwów po zrzutce na 1,97 m. Byłam świetnie przygotowana, czułam to. Dobrze skakałam przez cały, krótki sezon, dwukrotnie zaliczając 2 m. Dlatego ta wysokość nie była już dla mnie straszna. Mój sukces to zasługa mojego męża, który jest moim trenerem i sopockiej publiczności, która poniosła mnie swoim dopingiem – zakończyła Polka, która dołączyła, jako szósta, do grona polskich halowych mistrzów świata: wieloboisty Sebastiana Chmary oraz członków sztafety męskiej 4x400 m: Jacka Bociana, Piotra Haczka, Piotra Rysiukiewicza i Roberta Maćkowiaka.
W niedzielę Biało-Czerwoni zdobyli jeszcze dwa medale, oba na 800 m. Wywalczyli je Angelika Cichocka i Adam Kszczot. Polka awansowała do finału z najlepszym czasem, którym objęła prowadzenie na światowych listach. W finale też pobiegła bardzo szybko, ale lepsza była Amerykanka Chanelle Price, która obrała najlepszą, jak się okazało, taktykę, biegnąc na czele stawki od startu do mety. W odróżnieniu od Cichockiej nie brała udziału w przepychankach, które na ostatniej prostej odebrały medal m.in. Ukraince Natalii Lupu.
Dramatyczny był także bieg na 800 m mężczyzn. W finale startowali Adam Kszczot i Marcin Lewandowski. Po 600 m to Polacy dyktowali tempo. Na ostatnim wirażu do przodu rzucił się faworyt biegu Etiopczyk Mohammed Aman oraz Brytyjczyk Andrew Osagie. Afrykanin wyprzedził Kszczota, a Lewandowski dotarł na metę o 0,01 s przed Anglikiem. Krótko cieszyliśmy się z dwóch medali. Po kilkunastu minutach sędziowie ogłosili dyskwalifikację Marcina Lewandowskiego. Na wirażu Polak postawił jeden raz stopę poza torem od strony stadionu co zinterpretowano, jako skrócenie sobie drogi.
- Ziścił się nasz piękny sen, ale zostało nam to odebrane - skomentował całą sytuację Adam Kszczot, który nie potrafił cieszyć się ze srebrnego medalu. Podczas dekoracji Polak nie uśmiechnął się ani razu.
Fot. Marek Biczyk/PZLA